Carpatia Divide 2020

Relacja z próby przejechania rowerem przez polskie Karpaty…

Dzień 1, Sobota.

Ledwo zdążyłem… na start. Odbywał się 10-osobowymi grupami co 5 minut. Specjalnie ustawiłem się w ostatniej dziesiątce, aby się nie spóźnić, a i tak ledwo zdążyłem. No, ale jestem na trasie. Nie ma co szarżować! 620km, w większości pieszymi szlakami górskimi, ponad 15tys. metrów przewyższeń, więc jeszcze zdążę się zmęczyć. Po za tym, ja zawsze powtarzam, że jak startuję jako ostatni, to nie muszę się oglądać za siebie w obawie, że ktoś mnie wyprzedzi. A ja, mając wszystkich przed sobą stanowię zagrożenie dla każdego! Ale to przecież nie maraton. Tu trasa zajmie kilka dni. Limit czasu to 200 godzin, czyli niewiele ponad 8 dni. Na tak długiej trasie tyle może się wydarzyć i zmienić. Choć najlepsi, jadąc praktycznie non stop pokonują dystans w nieco ponad 50 godzin, to ja zakładam 5-6 dni.

Przed startem.

Na rozgrzewkę podjazd na Czantorię. No, w większości raczej podejście-wypych! Start był o 9.00, na Czantorii jestem jakieś 90minut później. Dziś zakładam dojazd do Rajczy, ok. 100km i prawie 3000m w pionie. Próbuję zorganizować jakiś nocleg w Rajczy. Po trzech telefonach odpuszczam: „Człowieku, długi weekend, trzeba było rezerwować miesiąc wcześniej”. Przecież nie będę za każdym razem tłumaczył, że regulamin zawodów nie pozwala na wcześniejszą rezerwacje! A, tam! W końcu mam moją superlekką 3mm alumatę i śpiwór, a przecież jest lato! Wreszcie z góry: szybki zjazd po stromym piargu na Przełęcz Beskidek, potem Soszów, no i znowu wypych na Stożek. Za Stożkiem zjazd na przełęcz Kubalonka, gdzie jest sklep, na szczęście otwarty. Można uzupełnić zapas wody. Na 40-tym kilometrze, podczas zjazdu z Ochodzitej, Leszek Pachulski (szef zawodów) robi mi całkiem udane zdjęcie. Dzięki! W miejscowości Sól, na 57-mym kilometrze następny sklep. Od razu widzę, że otwarty, bo przed sklepem sami nasi zawodnicy. Na szczęście jeszcze nie wszystko wykupili… Za Rycerką Górną „ładny” podjazd/podejście na Wielką Raczę. Długi, 1.5-godzinny wypych. Na szczycie chwila na posiłek i dalej, dopóki jasno (już jest prawie 18.00). Nie ma jakichś wielkich pojazdów, więc można nadrobić trochę kilometrów. Chwilę przed zapadnięciem zmroku wywrotka prosto w błoto. Ogólnie do tej pory, w Beskidzie Śląskim było dość sucho, ale teraz zaczyna się coraz więcej błota. No oczywiście bez przesady! Jak na możliwości Beskidu Żywieckiego to nie jest wcale tak źle, ale jednak… Wąski, mocno zabłocony zacisk. Przeprowadzić rower, czy próbować przejechać? „A co będę sobie buty brudził, najwyżej wyląduję w błocie…” – myślę, po czym cofam się dla nabrania rozpędu. Więc chwilę później leżąc cały w błocie przypominam sobie: „Najwyżej wyląduję w błocie…”. Chyba z 15minut wycierałem z siebie to błoto, zazdroszcząc innym mijającym mnie zawodnikom, którzy jednak zdecydowali się zabrudzić buty… Od razu montuję oświetlenie: na kierownicy OlightButtonS2, a na kasku NirecoreHC60. Nie używam maksymalnej mocy światła: obie ustawiam po ok. 300 lumenów i to jest wystarczające do pokonania wszystkich zjazdów. Do schroniska na Przegibku dojeżdżam już w całkowitych ciemnościach. Widzę tu sporo zaparkowanych rowerów z numerami, ale ja nawet się nie zatrzymuję. Jeszcze ze dwie, trzy godziny jazdy.

Przy schronisku na Przegibku.

Przed Mładą Horą doganiam „towarzysza niedoli”. Razem jedziemy dalej do Rajczy, gdzie jesteśmy na krótko przed godziną 11.00. Tu niespodzianka. Najlepsza pizzeria w południowej Polsce jest nadal otwarta. Jak się okazuje specjalnie dla naszych zawodników. Więc udało się jeszcze załapać na ostatnią tego dnia pizze! Śmierć głodowa już mi nie grozi, a i nocleg się znalazł! Ktoś wiedział, o wciąż wolnych miejscach w schronisku młodzieżowym. Przed północą dojeżdżam do schroniska, jak się okazuje w całości opanowanego przez CarpatięDivide! Ledwo znalazłem wewnątrz jeszcze miejsce na mój rower. Prysznic i spać, bo od godziny 1.00 po północy do pobudki o 5.30 za wiele czasu już nie zostało.

Dzień 2, Niedziela.

Dziś licznik włączam o 7.30. Od razu wczytuję trasę skróconą, tzn. tylko pierwsze 200km. Wczoraj początkowo wczytałem od razu cale 620km trasy. Mój licznik GPS (WaholoElementRoam) bez zająknięcia ją wczytał, tylko potem kilka razy bardzo dziwnie prowadził… Normalnie jest O.K., tylko nagle okazuje się, że jestem poza trasą, a on widzi jakieś dodatkowe, nieistniejące drogi? Kilka razy przez to pojechałem nie tak. Raz o mało nie skończyło się tragicznie! Piękna, równa choć wąska, asfaltowa droga, w którą pomyłkowo wjechałem była, jak to mówią „z góry”, więc ładnie się rozpędziłem. W pewnym momencie licznik sygnalizuje, że jestem poza trasą! Co robię? No oczywiście hamuję i zjeżdżam na prawo, bo trzeba sprawdzić gdzie jest trasa. Niestety, nie zauważyłem w porę, że za mną pojechał inny zawodnik. Jak nagle zwolniłem, to postanowił mnie wyprzedzić, niestety właśnie z prawej. Z dużą prędkością najeżdża na mnie, z rozpędu przelatuje przez kierownicę! Widzę to kątem oka, a z przerażenia „włosy aż dęba stają”. Pierwszy dzień, a tu taki wypadek! Kolega wstaje i mówi „Nic mi nie jest…”. Mamy szczęście. Niestety nie do końca! Adrenalina powoduje, że początkowo nie czuje się obrażeń. Po ogarnięciu jedziemy dalej. Później dowiem się, że kolega jednak mocno się poobijał i musiał zrezygnować z kontynuowania zawodów… Wielka szkoda, choć dobrze, że nie skończyło się gorzej. A wszystko przez wybranie nie tej drogi!

Do mojego WahooElementRoam wczytałem trasę za pośrednictwem niemieckiej aplikacji Komoot. Nie wiem, czy ostatecznie Wahoo, czy Komoot wygenerował błędy. Ale jak ustawiłem trasę podzieloną, to znaczy długości jedynie 200km (a nie od razu całe 620km), to kłopoty z nawigacją się skończyły.

Drugiego dnia najpierw 3 godziny podjazd/podejście na Halę Lipowską i Rysiankę. W schronisku na Rysiance śniadanie i dalej w drogę na Halę Miziową pod Pilskiem. Przedtem błota na Hali Cebulowej. Miałem nadzieję, że ominiemy te błota i trasa pójdzie szlakiem, ale organizator był dla nas bezlitosny… Zjazd szlakiem z Hali Miziowej do Korbielowa wspominam jako bardzo przyjemny, tzn. akurat na moje umiejętności. Nachylenia, skały, luźne kamienie, korzenie i strumyki w konfiguracji nie za łatwej i nie za trudnej. To lubimy! Po to tam wracamy!

Zjazd z Ochodzitej.

W Korbielowie trzeba uzupełnić wodę i kupić coś do jedzenia. Niestety „niedziela niehandlowa”, wszystko zamknięte. Więc do Zawoi o „suchym pysku” i dwóch batonikach! W Zawoi się odkujemy! Tylko, że w Zawoi to samo! A w znalezionym barze ludzi na godzinę stania. Co robić? No wiadomo: jedziemy dalej na Przełęcz Krowiarki dokupić batoników! Ale pomijając głód, to w okolicy Zawoi piękne, dobrze utrzymane trasy „Babia Góra Trails”. Na większości nie miałem okazji jeździć wcześniej, ale myślę, że jeszcze nie raz tam wrócę… Po opuszczeniu „Babia Góra Trails” długi podjazd asfaltem na Przełęcz Krowiarki. Zaczyna się deszcz, a ja wlokę się pod górę z zawrotną prędkością 5.5km/h. Więcej nie daję rady wykrzesać na tak długim podjeździe. W połowie obieram inna strategię: ok. 60-100m prowadzę rower z prędkością 4.5km/h, a następne 500m jadę z prędkością 12-15km/h. Taki interwał, ale średnia prędkość chyba znacznie większa niż poprzednio. Na Przełęczy Krowiarki, wreszcie mogę uzupełnić wodę (i batoniki, bo nic innego tam nie ma). Zamawiam herbatę z sokiem, którą popijam, wolno zagryzając PrincePoloXXL. O dziwo takie „szturm żarcie” stawia mnie na nogi. Ubieram na siebie wszystko co mam, czyli bluzę kolarską, kamizelkę i kurtkę przeciwdeszczową, bo teraz czeka mnie długi zjazd asfaltem w deszczu, więc wychłodzenie gwarantowane. Koniec asfaltu, wjazd w teren i na szczęście deszcz przechodzi. Dobrze, bo za moment wjadę w „błota przed Podwilkiem”. To takie miejsce, gdzie zawsze jest błoto i to chyba niezależnie od pogody. Po prostu zawsze. Jechałem ten kawałek jakieś dwa miesiące temu, więc wiem czego się spodziewać, choć wtedy było jednak bardziej mokro niż obecnie. Godzina „taplania w błocie” i po sprawie! Podwilk. Do Klikuszowej jeszcze jakieś 2-3 godziny jazdy. Chwytam za telefon, bo jak będę na miejscu po 22.00, to już nic nie znajdę. Po kilku telefonach umawiam nocleg. Udaje się nawet „wyżebrać” kolację, bo na batoniki już patrzeć nie mogę! Na miejscu jestem o 22.00, jak przypuszczałem. W pokoju śpię ja i Mirek, kolega zawodnik. Razem raźniej. Gospodyni podaje kolację, prysznic i spać!

Dzień 3, Poniedziałek.

5.30 pobudka, ale na trasę wyjadę dopiero o 6.30, bo trzeba wymienić klocki hamulcowe, a wczoraj udało się umyć rower. Zawsze to lepiej grzebać przy czystym rowerze, bo potem na trasie różnie bywa… Podjazd/podejście na Turbacz. Przy schronisku jestem o 9.30. Szybkie śniadanie: zupa grzybowa, kiełbasa na gorąco i naleśniki z serem i śmietaną na słodko. Żona będzie mnie potem wiele razy pytać czy taka kombinacja na pewno mi nie zaszkodziła… Zjazd z Turbacza.

Ja oczywiście nie znam zeszłorocznej trasy przez Zakopane, ale wydaje się słuszną decyzją, aby w miejsce Zakopanego zaproponować Gorce i Turbacz. Zajazd z Turbacza (jeden stromy fragment po piargu i korzeniach) zapamiętałem jako najtrudniejszy z całej przejechanej trasy. Serce ze dwa razy podeszło do gardła, a na dole musiałem chwilę łapać oddech z wrażenia. Nie zazdroszczę tym, którzy jechali tam następnego dnia w deszczu. Chętnie bym ten zjazd parę razy przećwiczył, ale najpierw trzeba by się za każdym razem ponad dwie godziny gramolić na szczyt, co skutecznie zniechęca do treningu.

Zapora w Czorsztynie. Ścieżka rowerowa wokół zalewu, Niedzica, potem wjazd na Słowację. Chyba przechodzę mały kryzys. Ostatnie kilka godzin to jazda po asfalcie, w większości pod górę. Nie znoszę asfaltu! Muszę odpocząć. Kładę się na pół godziny na trawie i drzemię. Pomogło. Zjeżdżam do miejscowości Havka, gdzie dogania mnie inny zawodnik Carpatii, z którym pojadę razem do końca dzisiejszego dnia. Piękne słowackie trasy rowerowe. Single wijące się najpierw w górę, potem w dół. Miła odmiana po nużących godzinach na asfalcie. Nawet singiel podjazdowy nie męczy tak jak asfalt. Chyba procentuje mój dotychczasowy trening oparty głównie na interwałach i krótkich, technicznych podjazdach. Zjeżdżamy do Sromowców Niżnych. Mam dość na dziś. Tu szukam noclegu, mimo że dziś przejechałem tylko 80km.

Z widokiem na Trzy Korony.

Dopiero po zakwaterowaniu dowiaduję się, że na Słowacji był przewidziany objazd i dalsza trasa też nie po oryginalnym śladzie, ale przez Szczawnicę. Zastanawiam się po co? Dopiero później dowiem się, że ci co jechali kilka godzin wcześniej, mieli na Słowacji spore problemy. Ponoć poprzedniej nocy niedaleko miejscowości Havka ktoś z naszych zawodników biwakował i palił ognisko. Nie wiadomo dokładnie czy było to na terenie parku, czy na łąkach prywatnych. W każdym razie lokalny Starosta postanowił niezwłocznie pozbyć się „intruzów”. Zrywając numery startowe, grożąc mandatami i strzelbą, nie przepuszczał zawodników. Podobno za tą strzelbę dostał mandat od słowackiej policji, ale trasę trzeba było zmienić. Nie wiedzieliśmy o tym i przejechaliśmy ten odcinek chyba akurat jak afera już przycichła. Jeden holenderski zawodnik wspominał potem, że to grożenie strzelbą, to była nawet ciekawa, wspominana później przygoda, a żal jedynie zerwanego numeru…

Dalej nasi szybsi koledzy też nie mieli łatwo. Za wjazd rowerem do parku po zmroku, słowacka służba wystawiała mandaty po 10 lub 20 Euro (ci za 10 Euro, to chyba trafili na promocję?), po czym pod strażą odstawiała zawodnika do polskiej granicy. Podobno słowaccy strażnicy zorientowali się, że można nas wyłapać po trackerach ze strony zawodów, więc mieli łatwy zarobek… No i stąd późniejsze zmiany trasy.

Dzień 4, Wtorek.

Start, godzina 6.00. Najpierw 10km ścieżką rowerową po słowackiej stronie Dunajca, potem objazd przez Szczawnicę.

W nocy padał deszcz, więc jest mokro. Błoto doskwiera za Szczawnicą, po wjechaniu na szlak. Żółtym szlakiem, cały czas pod górę, aż do oryginalnej trasy. Trasa nie jest trudna. Bez zatrzymania mijam Schronisko pod Durbaszonką. Zjeżdżam trawiastym stokiem. Skręt na ścieżkę. Uślizg na mokrej trawie. Podparcie nogą, ale rower na stoku leci dalej wykręcając nogę. Boli. BOOOLI (!!!). Kładę się na trawie. Po chwili ból przechodzi. Podjeżdża zawodnik jadący za mną: „ W porządku?”. „Jeszcze nie wiem” odpowiadam. „Chyba tak.” Po chwili siadam na rower i jadę dalej, ale kolano jest niestabilne. Zatrzymuję się – dajmy mu chwilę. Nie poprawia się. Przeciwnie: po pół godzinie mam trudności z chodzeniem. Dociera do mnie: impreza skończona! Sprawdzam na mapie: z tego miejsca jest w miarę krótkie zejście na dół do wsi, a dalej tylko narobię sobie dodatkowych kilometrów. Siedzę dalej. Mijają mnie zawodnicy z Niemiec. „W porządku?” „Niestety nie, schodzę na dół”. Telefon do żony: „Przyjedź po mnie”. „Gdzie?” „Dwie miejscowości za Sczawnicą”. „Gdzieeeee???(!!!!)???” Negocjacje się przedłużają… Na koniec miłość (a może litość?) małżonki zwycięża. Będę uratowany. Tylko muszę jeszcze zejść zielnym szlakiem do Jaworek. Na szczęście w większości z góry. Obniżam maksymalnie siodełko i ostrożnie zjeżdżam/schodzę. Na dole siadam w Bacówce i czekam 8 godzin. Po kilkugodzinnym bezruchu nie jestem już w stanie zrobić ani jednego kroku, tak boli. Dobrze, że od razu zszedłem. Trzeba mieć pecha. Zjechałem wszystkie karkołomne zjazdy z Hali Miziowej, z Turbacza i inne, niektóre w nocy, a rozłożyła mnie wywrotka na mokrej trawie…

Potem okazało się, że kolano na szczęście całe, ale jak powiedział lekarz widać, że przejęło olbrzymie przeciążenie… 4-6 tygodni w ortezie. No, na ten rok chyba sezon rowerowy zakończony!

Ale CarpatiaDivide będzie znów za rok. Mam z tą trasą porachunki…

Rafał Ferdyn

A to mój rower i spakowany sprzęt przed wyruszeniem na trasę.